Uziemione w marcu boeingi 737 MAX nadal czekają na zagwarantowanie przez regulatorów bezpieczeństwa tych maszyn. Termin zakończenia zakazu lotów przesuwa się z miesiąca na miesiąc. Mamy obecnie szczyt sezonu, którego gwiazdą miały być właśnie MAX-y. Zakrawa to na absurd, biorąc pod uwagę to, co się dzieje.
Podczas ostatniej konferencji prasowej Norwegiana, na której
ogłoszono decyzję Bjorna Kjosa o odejściu, niskokosztowy przewoźnik transatlantycki, omawiając problemy, jakim jest brak 18 MAX-ów i znak zapytania przy dostawie kolejnych 92 zamówionych samolotów, podał, że spodziewa się końca uziemienia w październiku. Już można napisać, że jest to nierealne.
Pozostaje tylko wiara
W niedzielę grupa American Airlines Holdings poinformowała, że nie będzie uwzględniać MAX-ów w rozkładach lotów co najmniej do 3 listopada. Polska Agencja Prasowa podaje, że przewoźnik zawiesi z tego powodu około 115 połączeń dziennie.
Jak można przeczytać w oświadczeniu linii, i ten termin jest oparty o wiarę, a nie jasne przesłanki. – American Airlines wierzy, że zaplanowane aktualizacje oprogramowania do Boeinga 737 MAX oraz nowe szkolenia, jakie Boeing opracowuje we współpracy z naszymi związkowymi partnerami, doprowadzą do ponownego wydania certyfikatów dla samolotów jeszcze w tym roku – co ciekawe, skoro wyrażana jest nadzieja na zakończenie przymusowego przestoju w służbie MAX-ów „jeszcze w tym roku”, to znaczy, że American Airlines poważnie liczy się z tym, że nowe 737 postoją dłużej.
AA jest obecnie największym użytkownikiem MAX-ów i z pewnością co rusz zaciąga języka u Federalnej Administracji Lotnictwa (FAA), która
certyfikowała felerne samoloty, a teraz przeprowadza ten proces od początku. W czerwcu
agencja zidentyfikowała kolejne potencjalne ryzyko związane z użytkowaniem MAX-ów.
Podcięte skrzydła
Boeing poinformował wtedy, że prawdopodobnie przynajmniej do września potrwa usuwanie nowo wykrytej usterki. Producent już na początku czerwca
ostrzegł linie lotnicze, że część eksploatowanych przez nie samolotów pasażerskich typu 737, w tym także czasowo wycofane z eksploatacji 737 MAX, może mieć wadliwy element skrzydła, szczególnie ważny podczas startu i lądowania. Według komunikatu koncernu chodzi o podłużny element krawędzi natarcia skrzydła mający wpływ na ogólną aerodynamikę samolotu i zwiększający jego siłę nośną.
Jak podawała agencja Reutera, powołując się na dwie osoby poinformowane o sprawie, podczas lotów testowych na symulatorze sprawdzano scenariusze, mające na celu aktywowanie podsystemu MCAS, który zapobiega przeciągnięciu. W trakcie jednej z aktywacji potrzebny był dłuższy czas na odzyskanie systemu trymowania stabilizatora, potrzebnego do sterowania samolotem.
Czekając na Godota
Jeszcze w maju FAA wyraziła oczekiwanie, że MAX-y wrócą do latania
przed lipcem, tak żeby mogły pracować w szczycie sezonu. IATA była bardziej ostrożna i
zapowiadała sierpień. W czerwcu już wiedzieliśmy, że to niemożliwe i poczekamy
co najmniej o miesiąc dłużej. Parę dni temu mówiliśmy o październiku, a dziś rozważamy listopad i to sugerując, że tak naprawdę to mamy na myśli grudzień i to przy założeniu, że pójdzie lepiej, niż przewidujemy. A przecież jest jeszcze EASA, która ma
swoje wymagania wobec MAX-ów, bez których spełnienia, europejskie niebo będzie zamknięte dla tych maszyn.
Linie czekają na swoje samoloty, niektóre już tracą cierpliwość, co skutkuje
groźbami roszczeń czy
wycofaniami z zamówień. Obłaskawienie rodzin ofiar dwóch katastrof MAX-ów będzie kosztować
minimum 100 mln dolarów. W kolejce do kasy Boeinga
ustawili się piloci. Pasażerowie
tracą zaufanie do nowych 737 i z początku traktowany z przymrużeniem oka apel prezydenta USA Donalda Trumpa, by
zmienić nazwę MAX na coś innego, niekojarzącego się z blamażem Boeinga, zaczyna być traktowany coraz bardziej serio.
Każdy kolejny niedotrzymany termin zakończenia uziemienia 737MAX, to cios dla producenta. Ten już się słania na nogach i w tym roku nie tylko
nie powtórzy wyników produkcyjnych z 2018 r., ale i
przegra z Airbusem w wyścigu o miano największego cywilnego producenta świata. Przyszłe miesiące czy lata będą oznaczać utratę
potencjalnych umów. Trudno orzec jak poważnie się to wszystko odbije na kondycji firmy w dłużej perspektywie.
Chyba czas na coś więcej niż
przejście menedżera na „planowaną emeryturę” i urzędowym optymizm
dotyczący następnych lat funkcjonowania przedsiębiorstwa.